Po cudnym Zanzibarze wyruszyłyśmy do Zambii obejrzeć słynne wodospady Wiktorii, jedne z 7 cudów świata. Oczywiście nie postąpiłyśmy jak wszyscy „muzungu” i nie kupiłyśmy biletu na pierwszą klasę, tylko zadowoliłyśmy się drugą. Tylko nie myślcie, że to jest nasze luksusowe PKP drugiej klasy, tutaj druga klasa wygląda jak nasze tanie kuszetki nie sprzątane i nie konserwowane przez 50 lat. Usiadła z nami rodzinka dziewuch, które nie maja pojęcia co to śmietnik i czystość (udowodniły to wyrzucając nasze zbierane śmieci przez okno zostawiając sobie reklamówkę) i tak zaczęła się nasza, jak myślałyśmy 2 dniowa podróż.
Widoki przepiękne, jedzenie dość dobre, a bez mycia można przeżyć :).
Wyjechałyśmy we wtorek, a planowany przyjazd do Kapiri Mposhi planowany był na czwartek rano. Jednak obudziwszy się koło południa z przykrością poinformowano nas, że spokojnie, bo do celu mamy jeszcze kilka godzin. I tak dotarłyśmy, jak to mówili tubylcy z lekkim opóźnieniem, bo jedynie 10 godzinnym :).
Po kolejnych dwóch dniach dotarłyśmy do wodospadów. Widok niesamowity, zapierający dech w piersiach, warty wszelkich starań, pieniędzy i 4 dniowej podróży przez Afrykę!!
Aby upamiętnić ten wyjazd postanowiłyśmy wraz z Karoliną skoczyć na bungee z 111 m mostu łączącego Zambię i Zimbabwe, tym samym realizując moje wielkie marzenie!
Nie da się opisać co człowiek czuje podczas takiego skoku. Jest to tak wielki wyrzut adrenaliny i takie przeżycie, że po skoku możesz przesuwać góry! Polecam każdemu!
Po tym wszystkim trzeba było wziąć azymut na Kiabakari. Chcąc zaoszczędzić czas postanowiłyśmy wracać autobusem. I ta podróż utwierdziła nas w przekonaniu, że 21 godzinna podróż do Dar es Salam była naprawdę podróżą w „business class”.
Wpierw musiałyśmy dostać się do granicy Tanzańskiej. Na starcie autobus miał ok. godzinę opóźnienia, po czym nie wyjeżdżając z miasta zepsuł się znów, tylko tym razem wymiana tej samej opony i zaglądnięciu do silnika zajęła specjalistom kolejne 2 h. No ale ruszyliśmy.
Kilka postojów na spojrzenie w psujący się silnik, kilka walizek walących się na głowę i oto nad ranem jesteśmy na granicy :).
Następnie przesiadka również w bardzo „komfortową” dale dale (mini autobus) i już tylko znaleźć autobus w Mbey-i do Dar es Salam i wrócimy do punktu wyjścia!
Po lekkiej walce przewoźników o dwie "muzungu" :), kupiwszy bilet, ruszyliśmy z naszym przewodnikiem do innego przystanku autobusowego na nasz duży autobus. Na miejscu okazało się jednak, że nie dość że duży autobus już odjechał i musi jechać mini busem to jeszcze musimy dopłacić. I tutaj wyszła na wierzch filozofia Afrykańczyków. Nie dość, że jechałyśmy busem w którym nie miałam miejsca aby stopę ruszyć (no chociaż ostatecznie mogłam lekko przesunąć matkę z dzieckiem siedzącą w przejściu autobusowym na bagażach :)) to jeszcze musiałyśmy dopłacać. No ale po zapełnieniu na full naszego wehikułu-ruszyłyśmy.
Czyli jeszcze tylko 9h i będziemy w Dar es Salam!
Niestety to były tylko nasze marzenia... Po dwu krotnym pęknięciu opony i zepsuciu się czegoś tam w środku samochodu o 3 w nocy byliśmy zmuszeni przenieść się do następnego mini busa. Nie było by w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że nasz mini bus był zapakowany do pachy a mieliśmy się przenieść do tak samo zapakowanego autobusika. Ale w Afryce nie ma słowa „nie zmieści się”, więc nie wiem jakim cudem ale upchnęliśmy się w jednym pojeździe. I tak z 9h zrobiło się 16, no ale dojechałyśmy i to się liczy! :)
Wracając do Kiabakari zajechałyśmy jeszcze do miasta artystów (każdy napotkany tubylec był artystą :))-Mbagamoyo. Jak również do Mposhi gdzie mieszkaliśmy w wieży z widokiem na Kilimandżaro oraz do Arushi gdzie wolontariusze z całego świata przybywają płacąc wielkie pieniądze, by przez miesiąc „uratować Afrykę” i zapoznać „afrykańskiego węża”, jeśli wiecie o co mi chodzi ;).
I tak zakończyły się nasze wczesne wakacje.
Wracamy do Kiabakari realizować nasz projekt, mając nadzieje, że wszystko teraz potoczy się bez większych problemów, a ludzie faktycznie wyniosą coś z naszych lekcji i pomocy w ośrodku.